Załatwiali zwolnienia, żeby opóźniać procesy?

Czy blisko siedemdziesięciu łódzkich adwokatów i radców prawnych załatwiało sobie nieuzasadnione zwolnienia lekarskie, opóźniając w ten sposób sądowe procesy? To, według informacji reportera UWAGI!, realny bilans jednej z największych afer w polskiej palestrze, którą bada właśnie Prokuratura Krajowa we Wrocławiu. Zarzuty popełnienia takich przestępstw usłyszało do tej pory ponad dwudziestu prawników.

Dla MarkaJarosza, szefa elbląskiego sanepidu, to był długo wyczekiwany proces: po kilku latach walki, wspólnie z miejscową prokuraturą doprowadził na ławę oskarżonych dwóch właścicieli "Pachnącego Domu", sklepu oferującego wszystkim chętnym kadzidełka, zapachy i świeczki. To przykrywka. Tak naprawdę sklep, grając na nosie organom ścigania, zaopatrywał mieszkańców - głównie miejscową młodzież - w dopalacze. Torebki specyfików nazwane m.in. "Exclusive Kokolino" czy "Moc AR7" zaprowadziły na pogranicze życia i śmierci co najmniej kilkunastu miejscowych nastolatków.

Opóźniający się proces

Marek Jarosz ze "sprzedawcami śmierci" - jak sam ich głośno nazywał - walczył jednak na wielu frontach: z jednej strony na dziesiątkach pogadanek w liceach i gimnazjach wyjaśniał dzieciakom, jak łatwo przez nawet krótką przygodą z dopalaczami zniszczyć sobie życie. Z drugiej - wraz z reporterem Uwagi! - przekonywał miejscowych śledczych, że do tego, by skutecznie ścigać handlarzy dopalaczami, nie trzeba zmieniać prawa. Wystarczy powołać się na istniejący w kodeksie karnym art. 165, mówiący o narażeniu na niebezpieczeństwo zdrowia i życia wielu osób.

Właśnie dzięki wykorzystaniu tego przepisu w końcu na ławie oskarżonych elbląskiego sądu okręgowego zasiadło dwóch młodych właścicieli "Pachnącego Domu", Szymon I. i Jakub G. Pełnomocnictwa do ich obrony złożyła jedna z łódzkich kancelarii adwokackich, a z jej ramienia występował młody aplikant. Okazało się jednak, że proces nie może ruszyć z powodu słabego stanu zdrowia oskarżonych. Sędzia wyznaczał termin za terminem, a do sądu wpływały kolejne zwolnienia lekarskie, skutecznie zatrzymując działania wymiaru sprawiedliwości.

W końcu, jak dowiedział się reporter UWAGI!, sędzia na rozprawę wezwał lekarkę, która wystawiła jedno z zaświadczeń. To doktor nauk medycznych Beata J., łódzka biegła, specjalistka z zakresu medycyny sądowej, do niedawnastale i oficjalnie współpracująca z łódzką Okręgową Radą Adwokacką. Jak się okazało, 49-letnia wówczas Beata J. rekomendowana była dla członków prawniczego samorządu jako specjalistka od stwierdzania ich niezdolności do występowania przed sądem w wypadku wszelkiego rodzaju chorób.

Ani Marek Jarosz, ani wzywający lekarkę sędzia, nie zdawali sobie najpewniej sprawy, że ten ruch nie tylko przyspieszy proces elbląskich handlarzy dopalaczami, ale też wywoła lawinę, która spowoduje jedną z największych afer w powojennej historii polskiej palestry.

Podsłuchowy przełom

Kto w wyniku zeznań Beaty J. zdecydował się powiadomić organy ścigania o "uzasadnionym podejrzeniu popełnienia przestępstwa"? Tego nie wiadomo. Reporterowi UWAGI! udało się jednak odtworzyć, co działo się w kolejnych, kluczowych dla rozwoju sprawy, miesiącach.

Śledztwo w sprawie zwolnień wystawianych przez Beatę J. - po tym, jak łódzka prokuratura uznała, że sprawa wymaga dalszego badania, ale nie w Łodzi, bo dotyczy łódzkich prawników - trafiło do Prokuratury Krajowej we Wrocławiu, znanej m.in. z badania afery korupcyjnej w polskim futbolu. We wrześniu 2015 r. śledczy zaczęli za zgodą sądu podsłuchiwać rozmowy telefoniczne Beaty J. Przez pół roku śledzili jej kontakty z pacjentami, m.in. łódzkimi adwokatami, którym lekarka wystawiała nagminnie sądowe zwolnienia.

Okazało się, że Beata J. wystawiała zwolnienia nie badając adwokatów, a jej praca przerodziła się w prywatną znajomość: pozwalające odroczyć procesy dokumenty wypisywała często poza lekarskim gabinetem, miała też być stałym bywalcem okolicznościowych imprez organizowanych przez łódzki adwokacki samorząd.

Jak dowiedział się reporter UWAGI! od informatorów, śledczym do postawienia adwokatom zarzutu wystarczył już sam brak ich badania przez Beatę J. Według przepisów badanie takie lekarz sądowy ma bowiem obowiązek przeprowadzić przed wystawieniem zwolnienia. Śledczy uznali, że każda wychodząca od prawnika propozycja wystawienia zaświadczenia bez badania oznaczała podżeganie przez adwokata do poświadczenia nieprawdy przez Beatę J. dla osobistej korzyści, czyli przestępstwo przeciwko dokumentom z art. 271 par. 3 kodeksu karnego zagrożone karą ośmiu latami więzienia. W ciągu kilku miesięcy na liście – wśród innych, "cywilnych" pacjentów lekarki - było blisko... siedemdziesięciu adwokatów.

Pani doktor mówi

Kolejny przełom nastąpił w lipcu 2016 roku, gdy prokuratura postanowiła bez rozgłosu zatrzymać Beatę J. Lekarka, po przedstawieniu zarzutów popełnienia ponad 50 przestępstw poświadczenia nieprawdy, na wniosek prokuratora trafiła do aresztu. Sąd nie miał wątpliwości, że zachodzi z jej strony między innymi obawa matactwa. Sama Beata J. zdecydowała się zeznawać, a jej wyjaśnienia - według informacji reportera UWAGI! - obciążyły znaczną część nagranych wcześniej adwokatów.

Również w tym czasie przestała być sądowym lekarzem: prezes łódzkiego Sądu Okręgowego wykreślił ją z listy między innymi z powodu niezłożenia w sądzie wymaganego rejestru zaświadczeń wypisanych w poprzednim roku i nieodbierania wynagrodzenia za część wypisywanych zwolnień - na mocy przepisów sąd za każdy taki dokument płaci 50 zł.

Jak dowiedział się dziennikarz UWAGI!, już wtedy wśród wielu łódzkich adwokatów wybuchła panika: wszyscy próbowali dowiedzieć się, kogo obciąża śledztwo przeciw Beacie J.

Bomba wybuchła jednak niedawno: według naszych informacji tylko w ciągu ostatnich kilkunastu dni do Wrocławia wezwano w sumie ponad dwudziestu łódzkich adwokatów, wszystkich w charakterze podejrzanych o poświadczenie nieprawdy. A to dopiero pierwsza tura - kolejni prawnicy mają usłyszeć zarzuty w połowie grudnia. W sumie ma ich być jeszcze około pięćdziesięciu. Część podejrzanych mecenasów niemal od razu przyznała się do winy.

Na liście podejrzanych, obok stosunkowo młodych i mało doświadczonych prawników, pojawiły się też znane nazwiska, m.in. cenionego Michała G, a także wielu innych: Tomasz K., Katarzyna M., Przemysław R., Paulina K., Paweł K. i Andrzej D.

Milczenie śledczych

W nieoczekiwany sposób drobna sprawa sprzedawców dopalaczy z Elbląga uruchomiła lawinę, która już zatrzęsła prawniczym środowiskiem. Niepokój palestry dodatkowo wzmaga jednak milczenie wrocławskiej prokuratury.

Według informacji UWAGI!, konferencję, na której przedstawiona byłaby cała sprawa, planowano zwołać w piątek 2 grudnia, ale w ostatniej chwili z zamiaru tego się wycofano. - Naszym zdaniem powodem zmiany decyzji mogło być powszechne wówczas w mediach żądanie, by sprawdzić rzetelność zwolnień lekarskich, dzięki którym na zwołane wówczas posiedzenie Trybunału Konstytucyjnego nie stawiło się troje sędziów wybranych dzięki Prawu i Sprawiedliwości - mówi jeden z cenionych łódzkich adwokatów, nie zamieszany w aferę. - Zwierzchnicy prokuratorów mogli przestraszyć się medialnego związania obu spraw i tym mocniejszego nacisku na sprawdzenie zaświadczeń sędziów Trybunału, z których jeden do niedawna był przecież łódzkim prawnikiem-praktykiem.

Wielu znających sprawę łódzkich adwokatów niemal otwarcie krytykuje też prostą i pozwalającą na "masowe" postawienie zarzutów kwalifikację czynu. - Do jednego worka wrzucono tych, którzy załatwiali sobie lewe zaświadczenia i powinni za to odpowiedzieć, ale też np. adwokatów-kobiety, które brały od Beaty J. zwolnienie z powodu choroby swojego dziecka - mówi reporterowi UWAGI! anonimowo jeden z nich. - Tak naprawdę te adwokatki nie musiały wiedzieć, że ich dziecko powinno być zbadane przez biegłą lekarkę osobiście, a dysponują konkretną dokumentacją medyczną, z której jasno wynika, że malec był wtedy chory. To naszym zdaniem nasuwa podejrzenie, że prokuraturze chodzi o wywołanie w społeczeństwie szoku z powodu skali zjawiska adwokackiej nierzetelności. Tym bardziej, że w środowisku coraz głośniej mówi się o planowanych przez władze ograniczeniach dzisiejszych warunków działania adwokackiego samorządu - ocenia.

Kolejna pułapka, która zdaniem adwokatów została na nich zastawiona przez prokuraturę, polega na braku możliwości sensownego i szybkiego rozwiązania problemu wewnątrz palestry: - Nie mamy wszystkich materiałów, którymi dysponuje prokuratura, w szczególności obciążających adwokatów wyjaśnień lekarki Beaty J. i zapisów jej podsłuchanych rozmów z adwokatami - mówi jeden z wysoko postawionych członków łódzkiej palestry. - W tej sytuacji, gdy rozpoczniemy postępowania dyscyplinarne wobec podejrzanych adwokatów, zabraknie nam danych, by podjąć mądrą decyzję: czy ich zawieszać w prawie wykonywania zawodu do wyjaśnienia sprawy, czy nie. Z drugiej strony, wiemy, że cześć podejrzanych przyznała się do winy. Jeśli więc wstrzymamy się z decyzją, opinia publiczna usłyszy, że „adwokacki samorząd nie potrafi rozliczyć win swoich członków”. Jeśli zawiesimy tylko tych, którzy się przyznali, powiedzą, że środowiskowa kara dotknęła wyłącznie skruszonych, którzy uznali swój błąd - twierdzi.

"Dla dobra śledztwa"

Po zebraniu wszystkich informacji w tej sprawie poprosiliśmy o wypowiedź prokuratora Roberta Tomankiewicza, naczelnika Prokuratury Krajowej we Wrocławiu. Naczelnik stwierdził, że prokuratura milczy w tej sprawie "dla dobra śledztwa".

Milczy również Okręgowa Rada Adwokacka w Łodzi. Jej dziekan mec. Jarosław Szymański zapewnia, że "oficjalnie nic nie wie o sprawie". Skąd wzięła się współpraca adwokatury z Beatą J.? Mecenas Szymański odpowiedział pisemnie: "Lekarz nie współpracował, ale wyraził gotowość wykonywania funkcji lekarza sądowego w związku z problemami dostępności do tej instytucji zgłaszanymi przez środowisko".

Milczą też sami podejrzani, a także Bartosz Tiutiunik, obrońca siedmiu prawników, którym postawiono już we Wrocławiu zarzuty: - Przepraszam, ale mógłbym narazić się na zarzut ujawnienia tajemnicy śledztwa, gdybym wyszedł przed szereg - mówi.

Z adwokatem, reprezentującym dr Beatę J., nie udało nam się porozmawiać. Jest za granicą i nie odbiera telefonów.

podziel się:

Pozostałe wiadomości

Skatowany Marcinek walczy o życie. Dlaczego nikt w porę nie pomógł dziecku?

Skatowany Marcinek walczy o życie. Dlaczego nikt w porę nie pomógł dziecku?

Uwaga! na ubrania, które mogą szkodzić. „Spryskiwane są tym samym środkiem, którym balsamuje się zwłoki”

Jak się żyje na 10 metrach kwadratowych? „Kuchnia mnie przeraziła”

Jak się żyje na 10 metrach kwadratowych? „Kuchnia mnie przeraziła”

Co się stało z mięsem od kłusownika z okolic Wysocka? Jedno ze zwierząt miało śmiertelnie niebezpieczne pasożyty

Co się stało z mięsem od kłusownika z okolic Wysocka? Jedno ze zwierząt miało śmiertelnie niebezpieczne pasożyty

Uchodziła za ikonę walki o prawa zwierząt, teraz prokuratura stawia jej zarzuty. „Ważniejszy był fame niż dobro zwierząt”

Uchodziła za ikonę walki o prawa zwierząt, teraz prokuratura stawia jej zarzuty. „Ważniejszy był fame niż dobro zwierząt”

Pani Halina jest zamykana na klucz w mieszkaniu. „Otwórzcie mi drzwi”

Pani Halina jest zamykana na klucz w mieszkaniu. „Otwórzcie mi drzwi”

Jak przebiegła interwencja w Trzebnicy? Czy policja nie ma sobie nic do zarzucenia?

Jak przebiegła interwencja w Trzebnicy? Czy policja nie ma sobie nic do zarzucenia?